czwartek, 2 czerwca 2016

Rozdział 15

Ból, który mu zadali był ogromny. Mógł tylko krzyczeć, gdy metalowe pręty rozcinały mu plecy. Gdy w końcu prawie zemdlał z bólu, tortury zostały przerwane, a oprawcy zaciągnęli go do ciemnego, wilgotnego lochu, gdzie pozostawili go samego sobie.
Skulił się na kamiennej posadzce, próbując zatrzymać jak najwięcej ciepła dla siebie. Oddychał ciężko, a przez jego ciało co rusz przechodziła seria drgawek. Miał wrażenie, że każdy, nawet najmniejszy skrawek jego skóry płonie. Chciał zasnąć, ale co chwilę budził się z płytkiego letargu, mając wrażenie, że słyszy czyjś głos.
Wiedział, że to jeszcze nie koniec. Nic im nie powiedział, więc był pewien, że jeszcze po niego wrócą. Bał się tego, cholernie, szczególnie, ze zdawał sobie sprawę z jednego faktu – nie zabiją go. Był im potrzebny do rozczytania dziennika, tylko on znał Arsene, jego sposób myślenia, na tyle by być wstanie rozszyfrować zapiski brata.
Jeszcze mocniej objął się ramionami, by nie tracić ciepła.
– Pomocy – wyszeptał, a po jego policzkach spłynęły łzy bólu.
A potem stracił przytomność.
***
Przez kolejny tydzień przeciętny dzień Reprezentacji Polski wyglądał bardzo… dziwnie. Mimo że na pierwszy rzut codzienne trening czy to na hali czy na siłowni, wyglądały na całkowicie normalne, to jakby przyjrzeć się bliżej, można było dostrzec parę niestandardowych zachowań.
Zaczęło się na śniadaniu pierwszego dnia o wizycie Sherlocka.
– Philippe – zwrócił do drugiego trenera doktor Sokal – ty się do tego chleba modlisz, czy co?
– Chyba nie jestem głodny – westchnął Blain, odsuwając od siebie talerz.
Stephane i Zosia wymienili ze sobą zmartwione spojrzenia.
– Ej, wszystko będzie dobrze. – Zosia uśmiechnęła się smutno. – Greg postawił na nogi całą miejscową policję, pół Scotland Yardu i kilku agentów z M.I.6. Na pewno go znajdą?
Philippe westchnął głęboko i już chciał odejść od stołu, jednak spotkał się z złowrogim spojrzeniem lekarza.
– Siadaj – warknął Sokal. Trener chyba się trochę przestraszył, bo posłusznie usiadł z powrotem.
A potem  będący na jadalni siatkarze byli światkami sceny jak jeden poważny mężczyzna próbuję wmusić w drugiego poważnego mężczyznę kanapkę. I potem okazało się, że coś podobnego będą musieli oglądać przez kolejne kilka dni.
Innym razem za to Bartek Kurek, Piotrek Nowakowski i Grzesiu Łomacz postanowili wybrać się na spacer do pobliskiego parku. Wzięli ze sobą Piotrka Gacka, który najprawdopodobniej miał ich trochę pilnować.
– Ale fajna zjeżdżalnia! – krzyknął Grzesiek, na widok placu zabaw, na którym centralne miejsce zajmował ogromny zamek pełen drabinek i huśtawek oraz z jedną wysoką, kolorową, świecącą zjeżdżalnią.
– Fajna. – Wzruszył ramionami Cichy Pit.
Łomacz spojrzał na niego z dezaprobatą po czym wrzucił piąty bieg i za nim jego koledzy w ogóle zorientowali się co się dzieje, był już na samym szczycie zamku.
– Uwaga, jadę! – krzyknął, mocno odpychając się od barierek.
Zjechał mniej więcej do połowy, a potem japońskim dzieciom było dane usłyszeć taki o to komunikat po polsku:
– O, kurwa!
Okazało się, że rozgrywając zaklinował się w środku zjeżdżalni i za diabli nie mógł się wydostać. Widząc taką sytuację Kuraś parsknął śmiechem, Piter zrobił klasycznego facepalma, a Gato załamał się nad głupotą kolegi.
– Chłopaki – westchnął libero. – Musimy mu pomóc.
Siatkarze zabrali się więc za akcje ratunkową. Piotrek wszedł na samą górę zamku i mocno trzymając się barierki, próbował oswobodzić Grześka, pchając go nogami. Za to od dołu do zjeżdżalni wszedł Bartek, chwycił Łomacza za stopy i zaczął mocno ciągnąć w dół. W końcu, kiedy wokół nich zebrała się już spora grupa zaciekawionych małych Japończyków i ich rodziców, im udało się wydostać biedną ofiarę losu, znaczy się Grzegorza Łomacza.
Tak mniej więcej wyglądał dzień reprezentacji Polski w Japoni.
I oni niby mieliby być normalni?
Ale chyba jeszcze ciekawsza akcja miała dopiero nadejść. Już w Tokio, jakieś pół godziny przed meczem z Kanadą, siatkarze siedzieli sobie jak gdyby nigdy nic w szatni, omawiając taktykę na zbliżający się mecz. W pewnym momencie do środka wszedł Marcin Możdżonek, który z jakiegoś bliżej nie znanego powodu, wcześniej zaginął w akcji, pozostawiając swoją torbę z rzeczami Zatorskiemu.
Środkowy podszedł do swoich rzeczy i zaczął w nich grzebać. Szukał czegoś przez chwilę, ale z każdą kolejną sekundą poziom jego irytacji wzrastał, a jego twarz przybierała coraz to bardziej czerwony kolor.
– Zatorski – warknął, odwracając się do Libero.  – Co. Zrobiłeś. Z. Moimi. Butami?
– Ja? – Przerażony Paweł spojrzał niepewnie na kolegę, odruchowo cofając się do tyłu. – Nie… nie wziąłem ich, naprawdę! – załkał, kiedy zobaczył, że jest oskarżony o tak okrutną zbrodnię, jaką była kradzież meczowego obuwia.
– Zati – westchnął Stephane. – Oddaj Marcinowi jego buty.
– Ale ja ich nie zabrałem! – zaszlochał Zatorski. – Nie jestem aż takim powrotem.
– Ej,  chłopaki. – Do szatni wpadł Oskar Kaczmarczyk. – Chyba musicie to zobaczyć – powiedział, wskazując na wyjście do szatni.
Siatkarze i cały sztab zaciekawieni tą sytuacją, opuścili pieszczenie i trochę przedwcześnie udali się na boisko.
A tam zobaczyli bardzo… interesującego osobnika.
Tuż przy bandach, w pierwszym rzędzie siedział sobie pewien japoński kibic. Był to mężczyzna w średnim wieku, dość szczupły, z grubymi, czarnymi okularami osadzonymi na nosie i w biało–czerwonej koszulce. Jednak najciekawszym elementem jego stroju były ogromne buty przewieszona przez uszy.
– Magneto – zwrócił się do oszołomionego środkowego Konarski. – Czy to przypadkiem nie twoje obuwie?
– A żebyś wiedział – warknął Możdżonek. Następnie wyprostował się, uniósł wysoko głowę, wypiął pierś do przodu po czym dumnym krokiem, w samych skarpetkach, podszedł do nadgorliwego kibice.
Jakie było jego zdziwienie gdy sekundę później mężczyzna wydał z siebie pisk zachwytu, którego pozazdrościłaby mu nie jedna hotka. Potem zaczął szybko nawijać coś po japońsku, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że Możdżonek próbuję go kulturalnie przekonać do oddania butów. Wyglądało to w skrócie w ten sposób.
– Proszę pana…
Nie zrozumiała wiązanka po japońsku.
– Ale, proszę pana…
Podobna odpowiedź.
W końcu jednak jakiś cudem udało im się dojść do porozumienia i po podpisaniu chyba pięciu zdjęć, czterech koszulek, dwóch piłek i zrobieniu chyba pięciuset czterdziestu selfie, Marcin odzyskał swoje ukochane buciki.  Chcąc jak najdalej oddalić się od szalonego kibice, postanowił nie interesować się tym w jaki sposób one w ogóle trafiły w jego ręce.
– Jak tak dalej pójdzie – zaczął, kiedy wrócił do kolegów. – To rzucę to wszystko i wyjadę w Bieszczady.
***
21 stycznia 2001
Długo nie pisałem. Złożyło się na to parę czynników.
Czynnik pierwszy: chyba wykryłem co powoduje, że nasze komputery nie działają. Zaraz po Sylwestrze siedziałem w centrum dowodzenia i zauważyłem ciekawą rzecz dotyczącą obliczę. Ale jeszcze muszę to przemyśleć.
Czynnik drugi: Haveline. Z trudem to przyznaję, ale chyba… chyba… chyba się zakochałem. To brzmi tak niedorzecznie, że sam sobie się dziwię, że to piszę.
W domu spokój. Młody nie wariuje, coraz więcej czasu spędza na lotnisku, zaczyna go interesować lotnictwo. Ostatnio sam zbudował sterowany model samolotu. Jestem z niego dumny.
To tyle.
Kończę.


JEDZIEMY DO RIO!
Nadal w to nie wierzę, ale taka jest prawda. Chłopakom się udało, rozegrali dwadzieścia jeden meczów, przegrali tylko trzy i w końcu wywalczyli to co im się należało. Jestem z nich cholernie dumna, bo nie dali się fali hejterów i krytyków, wierzyli w siebie i w decyzje trenera. Cholernie dumna jestem też z Antigi, który już po raz nie wiadomo który, pokazał spokój i opanowanie w najważniejszych momentach.
Co do rozdziału to jetem z niego przeciętnie zadowolona. Jest w nim zdecydowanie więcej siatkarzy, więc niech cieszą się ci, którym ich brakowało.
Co do nastęnego rozdziału, to nie wiem jeszcze kiedy się on pojawi. W poniedziałke wyjeżdżam razem ze szkołą nad morzę, nie będę miała dostępu do komputera, wracam dopiero w sobotę wieczorem, nie wiem ile uda mi się przepisać.

W każdym razie: Mam nadzieję, że rozdział się podobał i serdecznie zapraszam do komentowania. Każdy rozdział to ogromna satysfakcja, a niektóre z nich czytam sobie kiedy brakuje mi weny.

Pozdrawiam
Violin

4 komentarze:

  1. Coś takiego mogło przytrafić się tylko naszym siatkarzom.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mistrzostwo! ♥ Twoje opowiadanie to naprawdę Mistrzostwo Świata!!! Bardzo, bardzo, bardzo mi się podoba. Gdybym miała wypisać wszystkie powody, dlaczego tak spodobało mi się Twoje opowiadanie, zajęłoby to niewyobrażalnie dużo czasu. Jest tysiące powodów, dla których czytam Twój blog. Postaram się jednak wypisać te najwżniejsze:
    1. Masz niesamowity, cudowny styl pisania. Ciebie, tak jak naszych siatkarzy, po prostu nie da się nie kochać. Myślę,takiego stylu pisania nie da się wyuczyć. Z tym trzeba się po prostu urodzić, jak ty :)
    2. Uwielbiam powieści detektywistyczne i sensacyjne. Czasem nawet przeczytam jakiś kryminał. No a to opowiadanie jest bardzo tajemnicze, pełne zagadek i nieprzewidywalnych obrotów zdarzeń. Cudne!
    3. Nie lubię, gdy książki są monotonne i nudne. Ta z pewnością taka nie jest, zawsze dzieje się coś ciekawego. Umiesz też zainteresować czytelnika i kończysz opowieść w najlepszym momencie ;) Potem tak bardzo nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału i rozmyślam, co się może wydarzyć.
    4. Kocham książki humorystyczne, w których jest pełno żartów, kpin i śmiesznych sytuacji. Ta jest taka w 100%!
    Podsumowując: to opowiadanie jest po prostu mistrzowskie!
    Pozdrawiam i życzę miłego wyjazdu :)
    /Ola

    OdpowiedzUsuń
  3. Codziennie zaglądałam tu i w końcu.. Jest! Świetny *-*
    Tylko jak mogłaś przerwać w takim momencie! Xd
    Życzę dużo weny :D
    Ps. Czekam tez na rozwój wydarzeń na "Amelka" <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Genialnyyyy hahaha <3 Kocham to opowiadanie i czekam na następny !

    OdpowiedzUsuń