czwartek, 23 czerwca 2016

Rozdział 18

Zosia poczuła jak ląduję na czymś miękkim i delikatnie wilgotnym. Z trudem otworzyła oczy i rozglądnęła się wokół, próbując zidentyfikować miejsce, w którym się znajduje. Niestety jedynymi szczegółami jakie była wstanie dostrzec, była zielonawa, kamienna ściana, przed nią i kawałek wąskiego korytarza, po swojej prawej.
– Zosia? – Usłyszała słaby głos Philippa. –  Gdzie jesteśmy?
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała, szukając wzrokiem Stephana. Jednak nigdzie nie mogła go dostrzec. – Stephane?! – krzyknęła w ciemność. W odpowiedzi otrzymała cichy jęk parę metrów od siebie. Kierując się na słuch podeszła w tamtą stronę i dopiero teraz mogła zauważyć przyjaciela. Antiga leżał przy jednej z otaczających ich ścian, z rozbitą głową, z której powoli sączyła się krew.
– Co... Co się stało? – jęknął, z trudem otwierając oczy.
– Nie wiem. – Pokręciła głową z bezsilnością. – Pokaż. – Delikatnie odgarnęła włosy mężczyzny. – Nie wygląda to strasznie – mruknęła oglądając ranę. Następnie oderwała od swoich spodni kawałek materiału i ostrożnie zabandażowała głowę trenera.
– Nie musiałaś – szepnął słabo.
Zosia popatrzyła na niego ze smutkiem.
– Nie wiadomo kiedy uda nam się z tą wydostać. – Wyjęła z kieszeni komórkę. – Nie na sygnału – westchnęła.
Podszedł do nich Philippe, który z trudem łapać równowagę na tak miękkiej, sprężystej powierzchni.
– Chyba wylądowaliśmy na jakimś całkiem sporym materacu – powiedział. – Gdzieś tu powinna być jego granicą... – Zrobił dwa kroki w przód po czym stracił grunt pod nogami i runął do przodu.
– Philippe! – krzyknęli z przerażeniem Zosia i Stephane.
– Nic mi nie jest, nic mi nie jest. – Blain podniósł się z ziemi i otrzepał swoje ubranie z kurzu. – Tu jest najwyżej jakieś czterdzieści centymetrów wysokości. Możecie spokojnie zejść.
Przyjaciele wymienili niepewne spojrzenia, ale posłusznie zsunęli się z materaca.
– To... Gdzie jesteśmy? – zapytał Antiga, kiedy w końcu stanęli na twardym gruncie.
Oczy Zośki przyzwyczaiły się już do ciemności i teraz mogła dostrzec więcej szczegółów otoczenia. Znajdowali się w jakimś wąskim, zimnym korytarzu. Kamienne ściany porównania pleśń, a do ich uszu docierały ciche odgłosy łapiącej wody.
– Mam pewne podejrzenia – zaczęła niepewnie. – Istnieje możliwość, że  znajdujemy się w jednej z siedmiu baz – wyjaśniła, ale widząc zdziwione spojrzenia trenerów tłumaczyła dalej. – Sherlock odkrył, że jedna z baz, które szukają Omega i Moriarty jest w Japonii. Wczoraj, gdy rozmawiałam Gregiem, ten powiedział mi, że mają zamiar razem z Sherlockiem wpaść na mecz by coś sprawdzić. To chyba chodziło o to .
– To co robimy? – Philippe niepewnie spojrzał na kobietę. Ta westchnęła głęboko.
–Musimy iść dalej – mruknęła. – Nie mamy innego wyjścia. Jeśli w Spale było kilka wyjść, to tu też powinny być.
Trenerzy zgodzili się na takie rozwiązanie. Ufali kierowniczce.
Ruszyli w drogę.
***
Sherlock stał przy bandach i czekał. Czekał na Grega, który jako ten „zrównoważony i odpowiedzialny” otrzymał odpowiednią przepustkę i mógł pójść do Zosi by odebrać od niej próbki trucizny. Sam Holmes nie mógł uwierzyć, że został uznany za tego „który może coś zniszczyć” i jemu przepustki Zośka nie załatwiła.
Dlatego teraz był zmuszony do tego, by w znudzenia przyglądać się przejściu do szatni i czekać, aż pojawi się w nim ego wspólnik.
W pewnym momencie podszedł do niego mężczyzna w koszulce sztabu Polaków i okularach. Sherlock kojarzył go ze swojego pobytu w Spale, ale nie mógł sobie przypomnieć jaka funkcję pełni on w reprezentacji.
– Przepraszam – zaczął Polak. – Nie widział pan może Stephana Antigi i Philippa Blaina? Pamięta ich, pan? Nasi trenerzy. Francuzi.
– Nie. Nie widziałem ich – odpowiedział chłodno detektyw.
– Nigdzie ich nie ma, Oskar?– Podszedł do nich trochę starszy mężczyzna o dobrotliwym wzroku.
Statystyk pokręcił głową z zrezygnowaniem.
– Zośki też nigdzie nie widziałem – westchnął Sokal, którego o dziwo Holmes pamiętał.
Detektyw dopiero teraz spojrzał na rozmówców. Ta informacja wydała mu się wyjątkowo niepokojąca. 
– Nie ma Zofii? – zapytał powoli. Mężczyźni jednocześnie powoli pokiwali głowami.
Nagle z przejścia do szatni wypadł zdyszani Greg.
– Coś się stało– powiedział, podbiegając do Holmesa. – Musisz to zobaczyć.
Sherlock zmarszczył brwi ze zdziwieniem, ale podążył za inspektorem, nie zwracając uwagi na ochroniarzy, którzy domagali się od niego przepustki.
Lestrade zaprowadził całą czwórkę do nie dużego pomieszczenia, w którym,  jak powiedział, miała na niego czekać Zosia.
– Przyjrzyj się śladów na podłodze. Są... dziwne. – Wskazał na słabe odciski butów na marmurowej posadzce.
Detektyw przykucnął i dokładnie przyjrzał się śladom. Wyglądały one jakby właściciel butów gwałtownie zsunął się do piwnicy przez dziurę w płytkach.
– W podłodze jest ogromna zapadnia – powiedział po chwili. – Wszyscy wyjdźcie – nakazał, a sam stanął na progu i powoli nacisnął jeden z włączników świateł. Jednak w ten sposób tylko zapalił drugą lampę. Nacisnął więc następny i dopiero teraz mógł zaobserwować satysfakcjonujący go efekt. Światła zgasły na sekundę, potem zaczęły świecić na czerwono, a przed nim otworzyła się całkiem spora zapadnia.
– Wpadli do środka – mruknął, kiedy dziura w podłodze zniknęła, a światła wróciły do normalności. – Odkryli  bazę – powiedział, odwracając się do Grega. – Jeśli chcemy im pomóc musimy znaleźć drugie wejście. Zwołajcie swoich zawodników – zwrócił się do Polaków. – Pomogą nam w poszukiwaniach.
***
Szli już od dobrych kilku godzin, a korytarz nadal był taki sam – wąski, zimny i wilgotny. Przesycone zapachem stęchlizny powietrze drażniło ich węch, a błotnista, nierówna powierzchnia podłogi sprawiała, że droga była jeszcze bardziej męcząca.
– Zróbmy przerwę – powiedział słabo Stephane, opierając się o ścianę. Nawet w ciemności Zosia była wstanie dostrzec jak blady i słaby jest jej przyjaciel. Oddychał z trudem, wyglądał jakby zaraz miał stracić przytomność, krople potu spływały po jego czole,  sine usta były delikatnie otwarte, a prozaiczny opatrunek jaki zrobiła kobieta, już dawno przesiąkł krwią.
– Usiądź. – Uśmiechnęła się smutno do trenera, który z ulgą wykonał polecenia.
Stojący obok Philippe spojrzał na mężczyznę z niepokojem – nie podobało mu się to co widzi.
– Muszę tylko chwilę odpocząć – uspokoił go Antiga. – Powinienem teraz wziąć… wziąć… – Jego oczy zamknęły się, a głowa opadła na pierś.
– Stephane! – Przerażona Zosia potrząsnęła ramieniem przyjaciela, próbując go ocucić. – Stracił przytomność. Jego organizm nie wytrzymał – powiedziała drżącym głosem.
Drugi trener westchnął głęboko i usiadł obok kobiety.
– Co teraz robimy? – zapytał.
– Czekamy – wyszeptała kierowniczka. – Nic innego nie możemy zrobić.
Milczeli przez chwilę. Obydwoje próbowali poradzić sobie z tym w jakiej sytuacji się znaleźli, jednocześnie odpoczywali po morderczym marszu.
W końcu jednak Blain postanowił przerwać ciszę.
– Nigdy – zaczął niepewnie. – Nigdy nie mówiłaś… nie wyjaśniłaś… dlaczego między tobą, a Stephanem jest tak wielka zażyłość, dlaczego kochasz go jak brata.
Zosia popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Nie spodziewała się takiego pytania i choć rzadko o tym mówiła tym razem postanowiła opowiedzieć wszystko Philippowi – w końcu też był jej przyjacielem.
– Tylko kilka osób zna tę historię. – Usiadła wygodnie, bo zapowiadała się dłuższa opowieść. – Poznałam Stephana gdy on miał dziesięć lat, a ja pięć. Przywaliłam mu wtedy łopatką, bo uznałam go za złodzieja, gdy przechodził przez płot by odzyskać piłkę, która wpadła do naszego ogródka. Od tego czasu widywaliśmy się regularnie, szczególnie, że miał siostrę w moim wieku, z którą się przyjaźniłam. Nasi rodzice też byli bardzo blisko. Tak naprawdę jego rodziców traktowała jak takich bardzo dobrych wujków. A potem…
– A potem?
– A potem… – Zosia spuściła wzrok. To była ta nieprzyjemna część historii. – Wiesz… ja naprawdę miałam kiedyś brata. Miał na imię Robert, był ode mnie sześć lat starszy, ale był podręcznikowym przykładem brata idealnego. Zawsze miał dla mnie czas, pomagał mi, uczył jeździć na rowerze i puszczać latawce. Gdy miała dziesięć lat…. mieliśmy wypadek… tylko ja przeżyłam. – Po policzku kobiety spłynęła pojedyncza łza. Otarła ją szybko i kontynuowała. – Nie miałam żadnej rodziny, nikogo, kto mógłby się mną zająć. Ale kiedy obudziłam się w szpitalu okazało się, że, korzystając ze znajomości, prawną opiekę nade mną przejęli rodzice Stephana. Naprawdę stał się moim bratem. – Uśmiechnęła się na wspomnienie tamtego zdarzenia. – Tak wiele dla mnie zrobił – powiedziała, delikatnie przeczesując dłonią włosy nieprzytomnego przyjaciela. – Gdy budziłam się w nocy z płaczem, to on siedział przy mnie i mnie uspokajał. To on odprowadzał mnie na zajęcia z psychologiem, mimo że przecież nie musiał. Przez te wszystkie lata był przy mnie. Gdy siedem lat temu zginęła Haveline, a potem… a potem straciłam… straciłam dziecko – Ostatnie słowa powiedziała tak cicho, że Phillipe z trudem je usłyszał. – On był obok mnie, pomagał. A kiedy zmarł Mark rzucił wszystko i przyjechał do Londynu bym nie zrobiła czegoś głupiego. Tak strasznie się boję… jeśli coś… coś mu się stanie… nigdy sobie tego nie wybaczę. – Ciałem Zosi wstrząsnął szloch. Philippe objął ją po ojcowsku i próbował uspokoić.
– Wszystko będzie dobrze – szepnął. – Przecież sama mówiłaś, że Scotland Yard jest wstanie załatwić wszystko – dodał, uśmiechając się pokrzepiająco. – Wszystko będzie dobrze.
***
Przestał odróżniać dzień od nocy, wszystko zlało się w jedną całość. Nic im nie powiedział, więc tortury nie ustawiały. Z każdym kolejnym razem miał wrażeniem, że są coraz bardziej bolesne, coraz bardziej niszczące umysł.
Ale się nie poddawał. Walczył, nic nie mówił, nie mógł wydać brata, nie mógł pozwolić by Omega stała się silna. Wiedział, że go nie zabiją, o to był spokojny – był w końcu jedyną osobą na ziemi, będącą wstanie odczytać zapiski Arsene.
Bał się tylko jednego, że ktoś znajdzie jego ojca i zastosuje szantaż. A gdyby ktoś przyłożył lufę do skroni tacie, to wtedy Pierre powiedziałby wszystko.
Na razie jednak jeszcze na to nie wpadli.
Drzwi do celi otworzyły się z ponurym skrzypnięciem. Do środka weszło dwóch strażników. Skulony na podłodze Pierre spojrzał na nich spokojnie. Doskonale wiedział gdzie go zaraz zabiorą.
Wiedział także coś innego.
Nie podda się.
Nigdy.


Przedstawiam wam rozdział osiemnasty. Jest on dłuższy niż poprzednie, ale to dlatego, że po prostu nie byłam stanie go w żadnym miejscu uciąć. Jest jaki jest, mam do niego neutralny stosunek. Odpuściłam sobie kartkę z dziennika, bo stwierdziłam, że może ona zepsuć atmosferę.
Teraz inna sprawa. Jutro kończy się rok szkolny i zaczynają się wakacje. Jak co roku lato jest dla mnie czasem wyjazdów w różne miejsca. Dlatego też nie jestem wstanie powiedzieć jak będzie wyglądało dodawanie rozdziałów przez ten okres. Może się zdarzyć, że pojawią się trzy  części w ciągu tygodnia, a może być też tak, że przez dwa tygodnie niczego nie będzie. Postaram się jednak dodawać w miarę regularnie, by nie wypaść z rytmu pisania.
To tyle.
Violin

3 komentarze:

  1. :) :) bardzo mi się podoba :) naprawdę czekam z niecierpliwością na kolejny :D
    Życzę autorce dużo weny :3
    Ps. Czytam tez Amelkę *.* jest serio super

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten rozdział był genialny! :)
    Naprawdę bardzo mi się podoba i chyba jest moim ulubionym z pośród wszystkich. Super opisałaś scenę z Pierre.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Super... Jak zwykle!!!
    Kolejny niesamowity rozdział w twoim wykonaniu.

    OdpowiedzUsuń